Dzień pierwszy


Osierocenie gniazda. 29 maja przy gnieździe kosów znalazłem martwego samca.  



Musiał tam leżeć już dobrych kilkanaście godzin, bo nie miał już oczu i łaziły po nim mrówki. Ostatni raz widziałem go około 17.00 poprzedniego dnia.

Pomyślałem, że przyczyną śmierci ojca mogło być zatrucie opryskiem do chwastów (pewnie zabójczy Randap), który w ostatnich dniach sąsiedzi zaaplikowali nieopodal miejsca, w którym później widziałem żerujące ptaki.  

Zacząłem obserwować czy do gniazda przylatuje samica, ale nie pojawiła się przez kilka godzin. Był to sygnał bardzo niepokojący,  ponieważ wcześniej co kilka minut do gniazda przylatywał dorosły ptak z pokarmem w dziobie. Matki nie było. Postanowiłem więc zająć się gniazdem. Wykopałem kilka dżdżownic i dałem pisklakom. Po chwili wahania zaczęły nastawiać dzioby, bym włożył im po robaczku.


 

Wiedziałem, że muszę się nimi zająć. Wyjąłem gniazdo i zabrałem z młodymi do domu.


Do wieczora trzymałem je w ich własnym gnieździe, ale szybko stwierdziłem, że nie dam rady utrzymać w nim higieny. Zauważyłem, że pisklaki mają dobre trawienie i natychmiast po posiłku obficie wydalają odchody w zgrabnych postaciach malutkich woreczków. Moją uwagę zwrócił przesympatyczny sposób w jaki wykonywały tę czynność: wystawiały swoje łyse dupki do góry i kupa gotowa. W normalnej sytuacji rodzice zaraz by zabrali woreczki z odchodami i wyrzucili poza gniazdo. Niestety przerastało to możliwości człowieka w warunkach domowych.Gniazdo robiło się coraz bardziej zabrudzone, więc poszukałem czegoś co mogłoby im zastąpić rodzinny domek.
 

Znalazłem ładny koszyk wielkanocny, który wyłożyłem eleganckim papierem toaletowym. Prezentował się naprawdę świetnie. Do całości pasował najlepiej kolor żółty, który współgrał z barwą obwódki najważniejszych części Kosików, czyli dziobów.


W Internecie znalazłem trochę informacji, z których dowiedziałem się co zrobić z takimi pisklakami. Najważniejszą dla mnie sprawą było to jak je wykarmić. Znalazłem, jak się później okazało dokonały przepis na masę białkową (biały ser, jajko, trochę mąki kukurydzianej i glukozy oraz witaminki, wszystko w odpowiednich proporcjach), która stała się chlebem powszednim maluchów. To dzięki niej rosły jak na drożdżach.


Kosy miały nadzwyczaj dobry apetyt. Nabierałem masę białkową na palec i staranie wkładałem im do szeroko otwartych dziobów. Pokarm musiałem głęboko wciskać, bo dopiero gdy poczuły go w gardle, łapczywie połykały. Ich funkcje życiowe ograniczały się do jedzenia, czyli szerokiego otwierania dziobów, robienie szybkiej kupy i natychmiastowego zasypania. Były nieopierzone i wyglądały jak małe stworki z nieproporcjonalnie dużymi dziobami.


Gniazdo dogrzewałem lampką pokojową z żarówką 40W. Wieczorem pomyślałem, że jeśli przeżyją pierwszą noc, to może będą żyć.

2 komentarze:

  1. a gdzie znalazłes ten przepis?

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepis i inne ciekawe wiadomości znajdziesz pod tym linkiem:
    http://www.stop.eko.org.pl/portal/index.php?module=article&id=18

    OdpowiedzUsuń